Od kilkunastu lat w naszym kraju powszechne jest szczególne obchodzenie dzisiejszego „święta”. Osiedlowe pizzerie, budki z kebabem czy kina zapełniają się ludźmi, którzy w ten sposób celebrują swój pociąg względem drugiej osoby. Jest to też odpowiednia pora, aby ci, którzy określają się dumnym mianem singli, spędzili wieczór z flaszką wina w ręku i kotem na kolanach. Jakkolwiek nie jest to blog o socjologii czy stosunkach interpersonalnych, a piszącemu te słowa zdecydowanie bliższa jest druga z zarysowanych wyżej wizji, to jednak dzisiejszy wieczór jest świetną okazją, aby spojrzeć trzydzieści trzy lata wstecz, na walentynkowy wieczór 1984 r. w Toruniu.

14 lutego 1984 r. przypadał również we wtorek. Tego dnia, około godziny 18:10 dwudziestodwuletnia Ewa Pancer wyszła z hotelu pracowniczego PKP, w którym mieszkała od października 1982 r., i udała się do pracy. od kilku lat była zatrudniona w Polskich Kolejach Państwowych, na stanowisku dyżurnej ruchu stacji Toruń – Północ. Ewa Pancer nie była rodowitą torunianką. Była jednak niezwykle ambitna. Poza pracą uzupełniała swoje wykształcenie w technikum kolejowym, w maju 1984 r. miała przystąpić do egzaminu maturalnego. Nauka przynosiła jej wiele trudności, jednak ambicja nie pozwalała jej zrezygnować. Ta postawa spotykała się z szacunkiem jej znajomych, zwłaszcza sąsiadów z kolejowego hotelu. Była przy tym osobą niezwykle pogodną, wesołą, lubiąca zabawę. Cieszyła się świetną opinią przełożonych oraz współlokatorów. Nie miała jednak – jak to się górnolotnie określa – szczęścia w miłości. Przez kilka miesięcy była związana z odbywającym w Toruniu zasadniczą służbę wojskową żołnierzem, z którym wiązała pewne plany na przyszłość. Obrońca granic socjalistycznej Ojczyzny miał atoli najwyraźniej diametralnie inną wizję czekających go chwil po wyjściu do cywila, gdyż w listopadzie 1983 r. przestał „chodzić” z Ewą. Był to dla niej duży cios, przeżywała rozstanie przez kilka miesięcy, dopiero na początku lutego zaczęła wychodzić z tego kryzysu emocjonalnego. Ewa była nie tylko lubiana, ale – jak zgodnie zeznawali świadkowie – bardzo ładna. Miała jednak dość restrykcyjne zasady moralne i dużą awersję do alkoholu, co skutecznie odstraszało sporą część jej znajomych od duserów pod jej adresem.

Feralnego popołudnia Ewa oglądała w hotelowej świetlicy film w telewizji. Potem wróciła do samodzielnie zajmowanego pokoju nr 35, a około 18:10 wyszła z budynku. Pracę rozpoczynała wprawdzie dopiero o 19, to jednak miała do przejechania praktycznie całe – nie najmniejsze przecież – wojewódzkie miasto. Pierwszą część podróży zawsze przebywała autobusem nr 11, który na przystanku przy ul. Włocławskiej stawał o godz. 18:15. To właśnie na ten autobus spieszyła dwudziestodwulatka. Chwilę po wyjściu minęła kolegę z pracy, z którym w biegu zamieniła zdawkowe kilka słów. Kilkanaście minut potem z tego samego hotelu wyszedł inny jego mieszkaniec, który planował kolejną „jedenastką” pojechać do centrum. Widząc z daleka światła nadjeżdżającego autobusu przyspieszył, jednak w odległości ok. 50 metrów od przystanku o mało nie potknął się o leżącego na ścieżce człowieka. Nie zatrzymywał się jednak, dobiegł do autobusu i tam zaalarmował kierowcę. Kilku mężczyzn udało się na wskazane miejsce. Na wydeptanej ścieżce, na wznak, z rękoma złożonymi na piersiach leżała młoda kobieta. Miała roztrzaskaną głowę, wokół której zebrała się już spora kałuża krwi. Była nieprzytomna, jednak ruszała jeszcze nogą. Mieszkaniec hotelu z wielkim szokiem rozpoznał w niej swoją koleżankę – Ewę Panter. Podjęto próbę zatrzymania przejeżdżających ul. Włocławską samochodów, jednak żaden z nich nie zatrzymał się. W tym czasie z centrum przyjechał kolejny autobus, a jeden z jego pasażerów zaalarmował pracująca nieopodal matkę. Ta początkowo nie dała wiary rewelacjom, opowiadanym przez kilkunastoletniego syna, jednak gdy wiadomość potwierdzili inni, zawiadomiła pogotowie ratunkowe. Było to dokładnie o 18:35.

Na miejscu zdarzenia po kilku minutach pojawiła się sanitarka, która przewiozła ciężko ranną Ewę do szpitala przy ul. Batorego. O 18:55 dyspozytorka pogotowia zaalarmowała Rejonowy Urząd Spraw Wewnętrznych w Toruniu. Kiedy milicjanci przybyli na miejsce zdarzenia, nie było już tam ani poszkodowanej Ewy, ani żadnego ze świadków. Pojechali więc do szpitala, gdzie ustalili, że ranna kobieta została przyjęta na oddział chirurgiczny, gdzie przechodziła operację. Milicjanci zabrali odzież poszkodowanej z zamiarem okazania jej w hotelu, pragnąc w ten sposób potwierdzić tożsamość ofiary.

Mimo podjętych czynności medycznych, Ewa Panter zmarła o godz. 19:20.

Dopiero o godzinie 20:40 na miejscu zdarzenia rozpoczęły się oględziny. Nie ujawniono wówczas torebki denatki ani jej dokumentów. Było zimno, temperatura oscylowała około 8 stopni poniżej zera, nie pomagał też mrok. W tej sytuacji główną uwagę skupiono na przesłuchaniu mieszkańców hotelu. Dopiero kolejnego dnia, tj. 15 lutego, w lesie, znajdującym się po przeciwnej stronie ul. Włocławskiej, penetrujący teren funkcjonariusze ZOMO ujawnili młotek ślusarski o wadze 1 kg. Był zanieczyszczony mchem i igliwiem, przylepione były też dwa włosy. Trzonek młotka zawierał plamy koloru brunatnego. W ten sam dzień milicjanci uzyskali również dokumenty denatki, które poprzedniego wieczoru, ok. 19:15 na przystanku autobusowym linii „14”, znajdującym się przy zbiegu ulic Kniaziewicza i Brązowej, ujawnił przypadkowy przechodzień.

W toku przeprowadzonych oględzin i sekcji zwłok ujawniono aż sześć ran tłuczonych głowy, wielofragmentowe włamania kości pokrywy czaszki oraz wielofragmentowe złamania kości podstawy czaszki, mnogie rozerwania opony twardej i miękkiej mózgu z wylewem podpajęczynówkowym, zmiażdżenie, stłuczenie i obrzęk mózgu oraz zasinienie typu okularowego oka prawego. Zdaniem biegłego patomorfologa denatka zmarła śmiercią gwałtowną i nagłą, a przyczyna zgonu był ciężki uraz czaszki i mózgu, prowadzący do obrzęku mózgu. Biegły stwierdził, że ujawnione obrażenia mogą pochodzić od młotka znalezionego w lesie, jednak mogły być zadane każdym innym młotkiem czy innym przedmiotem tępokrawędzistym.

W toku śledztwa ustalono również dwóch świadków, którzy feralnego wieczoru ok 18:20-18:25 jechali ulicą Włocławską samochodem marki Fiat Pick-up. Kiedy skręcili z ul. Łódzkiej w ul. Włocławską, w światłach samochodu pojawił się usiłujący przejść przez jezdnię mężczyzna. Było to na wysokości przystanku autobusowego. Człowiek ten mierzył ok. 180 cm, był potężnie zbudowany, odziany był w kurtkę koloru brązowego, długości 3/4, miał czapkę na głowie. Nie było by w tym nic dziwnego ani zdrożnego (może poza przechodzeniem przez ulicę w niedozwolonym miejscu), gdyby nie fakt, iż dżentelmen ów miał na prawym ramieniu damską torebkę w kształcie łódki, a w lewej dłoni, na wysokości klatki piersiowej dumnie dzierżył młotek lub tasak. Było to zdarzenie na tyle niecodzienne, że obaj mężczyźni rozmawiali o tym przez kilka minut.

Wydawało się, że przełom w śledztwie nastąpił 20 marca 1984 r. Tego dnia milicja zatrzymała, a prokurator zastosował areszt wobec 29-letniego Romana B., pracownika kolei i mieszkańca tego samego hotelu, w którym mieszkała Ewa Panter. Mężczyzna ten jednak nie przyznawał się do postawionego mu zarzutu zamordowania swojej koleżanki. Wprawdzie przyznawał, że podobała mu się i lubił ją, to jednak nie próbował pogłębić tej znajomości. Ewa – jak wyżej wspomniano – nie cierpiała bowiem alkoholu, a Roman za kołnierz nie wylewał. Z tego powodu miał liczne nieprzyjemności w pracy, z przeniesieniem na niższe stanowisko włącznie. Nadmierny pociąg do alkoholu położył się też cieniem na związku Romana z dziewczyną. Na jednej z imprez próbował uderzyć ją, gdy zwróciła mu uwagę na zbyt duże spożycie napoju alkoholowego. Innym razem, gdy podchmielony pojawił się w jej mieszkaniu, wykorzystał swoją – dość wątpliwą – przewagę fizyczną i kopnął w pośladek swego niedoszłego teścia. To zdarzenie najwyraźniej szczęśliwie otworzyło dziewczynie oczy i definitywnie zakończyła swoją znajomość z konduktorem Romanem. Mimo tych ekscesów cieszył się jednak dość dobrą opinią wśród znajomych, jako życzliwy i dowcipny człowiek.

W toku przeszukania pokoju Romana ujawniono kilka par spodni oraz kurtkę, zawierające ślady krwi. Poddano te znaleziska odpowiednim badaniom, jednak wykazały one, że zarówno Roman B., jak i Ewa Panter mieli tą samą grupę krwi, a zabezpieczone ślady nie pozwalają na bardziej szczegółowe ustalenia.

Roman B. nie miał również alibi. Milicjantom i prokuratorowi nadmienił, że krytycznego wieczoru przegrywał kasety magnetofonowe w pokoju swoich kolegów, z którymi później grał w karty. Koledzy zeznali jednak, że przegrywanie kaset miało miejsce 13 lutego, a nie 14, jak wyjaśniał podejrzany Roman B.

We wrześniu 1984 r. zeznania złożył przebywający z Romanem B. w tej samej celi inny osadzony, Zenon. Oświadczył, że Roman B. powiedział mu, że pewnego mroźnego wieczoru zaczaił się w lesie na swoją koleżankę, żeby ją ogłuszyć i odbyć z nią stosunek płciowy, a tym samym przekonać ją do siebie. Prokurator częściowo dał wiarę tym zeznaniom.

Od 7 grudnia 1984 r. do 8 marca 1985 r. Roman B. poddawany był obserwacji psychiatrycznej. Biegli stwierdzili, że opiniowany ma prawidłowo ukształtowaną osobowość, wykazuje jednak cechy zespołu zależności alkoholowej. Wykluczono u podejrzanego schizofrenię oraz uszkodzenia centralnego układu nerwowego. Sprawność intelektualną Romana B. oceniono jako dobrą.

Wczesną wiosną 1985 r. Prokurator Rejonowy w Toruniu skierował do Sądu Wojewódzkiego w tym pięknym mieście akt oskarżenia, w którym oskarżył Romana B. o to, że 14 lutego 1984 r. w Toruniu, w zamiarze pozbawienia życia Ewy Panter uderzył ją co najmniej sześciokrotnie młotkiem w głowę, wskutek czego doznała ciężkiego urazu czaszki i mózgu z masywnym obrzękiem mózgu, co w następstwie spowodowało jej zgon, tj. o przestępstwo z art. 148 § 1 KK.

W toku rozprawy głównej oskarżony podtrzymał swoje zeznania i nie przyznał się do zarzucanego czynu.  Obciążający Romana B. współosadzony Zenon odwołał swoje zeznania, gdyż wymusili je na nim milicjanci, szantażując aresztowaniem za kolportaż ulotek. Co ważne, Roman B. miał zwierzać się Zenonowi normalnym głosem, w celu, w obecności innych osadzonych, jednak żaden z nich nie potwierdził tych rewelacji, stając przed Sądem Wojewódzkim. Również mężczyźni, którzy tragicznego wieczoru widzieli mężczyznę z młotkiem przebiegającego ulicą, nie rozpoznali go w oskarżonym. Zupełnie nie pasował też do rysopisu, który przekazali milicji w toku śledztwa.

Wyrokiem z 15 czerwca 1985 r. Sąd Wojewódzki w Toruniu uniewinnił Romana B. od zarzucanego mu czynu. Sąd wskazał, że był to typowy proces poszlakowy, a „w polskim procesie karnym oskarżony jest (…) w takiej sytuacji, że to jemu należy wykazać, że popełnił przestępstwo. On zaś sam nie ma obowiązku wykazywania swojej niewinności.”. Dalej Sąd drobiazgowo przeanalizował zgromadzony w sprawie materiał dowodowy. Wskazał, że nikt nie widział, aby oskarżony krytycznego wieczoru wychodził z hotelu. Wskazano na prawidłowo ukształtowaną osobowość oskarżonego oraz na fakt, że nawet pod wpływem alkoholu nie wymuszał współżycia na swojej byłej dziewczynie. Fakt ten potwierdziły inne osoby, w tym również hotelowa portierka, „która wielu mieszkańcom, a także i oskarżonemu świadczyła usługi seksualne”. Trafnie też wnioskował Sąd Wojewódzki, że nie ma dowodów na to, aby Roman B. pałał szczególną sympatią pod adresem zamordowanej. Żaden ze świadków nie wskazał na taką możliwość. Nie wskazywały na to zeznania dawnych współlokatorek Ewy, a także treść jej pamiętnika, w którym sporo miejsca poświęciła na przelewanie swoich refleksji na tematy damsko – męskie. Sąd wątpił i w to, że zdrowy psychicznie mężczyzna pragnąłby spółkowania płciowego na ścieżce, w kilkustopniowym mrozie, z umierającą dziewczyną. Wszakże gdyby rzeczywiście pragnął zgwałcić Ewę, mógł tego dokonać w samodzielnie przez nią zajmowanym pokoju, do którego – jako jej kolega – mógł wejść podając Ewie jakikolwiek pretekst.

Sąd ocenił też, że brak alibi nie świadczy na niekorzyść oskarżonego, albowiem między popełnieniem zabójstwa a aresztowaniem Romana B. minęło kilka tygodni. Gdyby oskarżony rzeczywiście dopuścił się na Ewie Panter zbrodni zabójstwa, miał dość czasu na to, aby przygotować wiarygodne alibi, tym bardziej, że w Toruniu mieszkały wówczas jego dwie siostry, które zapewne pomogłyby mu w tym.

Sąd nie dał również wiary twierdzeniom prokuratora, iż oskarżony miał przenieść do swojej siostry zakrwawioną odzież. Nie udowodniono, aby ślady krwi, ujawnione na odzieży Romana B, pochodziły od Ewy Panter. Co więcej, Sąd wskazał, że oskarżony miał dość czasu aby dyskretnie spalić tą odzież, gdyby miał podstawy do obawiania się, że stanie się przedmiotem zainteresowania milicji.

Uniewinnienie oskarżonego, zwłaszcza gdy podsądnemu zarzucano tak poważną zbrodnie, było zapewne precedensowym zdarzeniem w toruńskim wymiarze sprawiedliwości. Nie należy się dziwić, że prokurator skierował rewizję (środek odwoławczy, odpowiednik dzisiejszej apelacji) do Sądu Najwyższego. Zarzucił Sądowi, że zbyt swobodnie ocenił zebrany materiał dowodowy, zwłaszcza w postaci zeznań Zenona i ujawnionych na odzieży śladów krwi.

Sąd Najwyższy, rozpoznając sprawę w dniu 6 grudnia 1985 r., nie znalazł podstaw do uwzględnienia skargi prokuratorskiej. Zarzucił prokuratorowi ogólnikowość i brak precyzji wywodów rewizyjnych. Sąd Najwyższy nie podzielił stanowiska prokuratora, iż niewykazanie przez oskarżonego alibi tempore criminis świadczy per se o tym, że spotkał się krytycznego wieczora z pokrzywdzoną. Zwrócił tez uwagę, iż nie udowodniono, aby Roman B. wychodził wówczas z hotelu. W konkluzji wyroku (sygn. akt III KR 325/85) Sąd Najwyższy stwierdził: „należało przyjąć, że ustalone w toku przewodu sądowego pojedyncze poszlaki stwarzają jedynie pewien stopień prawdopodobieństwa popełnienia przez oskarżonego zarzucanego mu czynu i nie wykluczają możliwości innej wersji zdarzenia, a zatem nie mogą stanowić niewątpliwej podstawy dowodowej wyroku skazującego. Z tych względów przyjmując, że przy ewentualnym ponownym rozpoznaniu sprawy jednoznacznie odmienna ocena materiału dowodowego nie będzie możliwa, zaskarżony wyrok należało utrzymać w mocy.”

Minęło 10 lat. w pierwszej połowie lat 90-tych ubiegłego wieku częstym „bohaterem” mediów był Leszek Pękalski, znany jako „Wampir z Bytowa”. Dokładnie 6 grudnia 1995 r. Prokurator Wojewódzki w Słupsku skierował do tamtejszego Sądu Wojewódzkiego przeciw niemu akt oskarżenia, w którym zarzucał mu również popełnienie zabójstwa Ewy Panter. Pękalski bowiem bardzo lubił Toruń, a wychowawczyniom w internacie zwierzał się, że chciałby w tym mieście zamieszkać i pracować. Zeznawał, że dokonał w tym mieście kilku zabójstw, w tym jednego  za pomocą „kawału żelastwa”, którym rozbił głowę jakiejś kobiecie, przechodzącej przez lat. Następnie miał zaspokoić się płciowo, i uciec, zagrabiwszy jej torebkę. Sąd Wojewódzki w Słupsku wyrokiem z 9 grudnia 1996 r. uniewinnił Pękalskiego od tego zarzutu. Wskazał bowiem, że jego wyjaśnienia – odwołane w toku rozprawy głównej – zaledwie częściowo pokrywają się z ustaleniami faktycznymi. Wyrok ten zaskarżył prokurator, jednak ani Sąd Apelacyjny w Gdańsku, ani Sąd Najwyższy nie znalazły podstaw, aby przypisać sprawstwo tej zbrodni Leszkowi Pękalskiemu.

Sprawcą zabójstwa technikalistki prawdopodobnie był mężczyzna z młotkiem w ręku, widziany przez podróżujących samochodem pracowników. W połowie lat 80-tych w Toruniu najprawdopodobniej grasował seryjny morderca, gdyż sprawa zabójstwa Ewy Panter nie jest jedyną zbrodnią, która miała miejsce w tym pięknym mieście. Temat ten będziemy kontynuować na łamach „Bez przedawnienia”.

Dwukrotnie dała o sobie znać stara zasada, że nieudowodniona wina to udowodniona niewinność. Mimo przeprowadzenia dwóch procesów nie udało się ująć zabójcy ambitnej dwudziestodwulatki. Karalność tej zbrodni ustała 14 lutego 2014 r.

Za pomoc w przygotowaniu publikacji Autor dziękuje:  Prokuratorowi Rejonowemu Toruń Centrum – Zachód w Toruniu,  Prezesowi Sądu Okręgowego w Toruniu oraz Prezesowi Sądu Okręgowego w Słupsku.

Sprawa dawnej Prokuratury Rejonowej w Toruniu, sygn. akt 1 Ds 335/84 oraz dawnego Sądu Wojewódzkiego w Toruniu, sygn. akt II K 15/85.

Hubert R. Kordos
Bez przedawnienia