Gdy w sylwestrową noc składamy sobie (bardziej bądź mniej szczere) noworoczne życzenia, zazwyczaj wymieniamy zdrowie, sukcesy, spełnione marzenia i inne, równie enigmatyczne, pozytywne aspekty codziennego pożycia. Wydaje nam się, że wszystko będzie lepsze, niż dotychczas. Nie spodziewamy się, że świeca naszego życia może zgasnąć już za kilkadziesiąt minut.
Krzysztof Woźnicki był mieszkańcem Pilawic, niewielkiej wsi w ówczesnym województwie skierniewickim. Był rok 1997, Krzysztof liczył sobie 19 wiosen, niedawno ukończył zawodówkę. Niestety, nie mógł znaleźć pracy w swoim fachu, więc zatrudnił się w jednym z warszawskich przedsiębiorstw, zajmujących się ochroną mienia. Pracę zaczął dokładnie 5 września 1997 r., a jego stanowisko mieściło się w cukrowni „Michałów” w Lesznie, miasteczku położonym mniej więcej w połowie drogi między Warszawą a Sochaczewem. W pracy cieszył się dobrą opinią, był uczciwy i traktował pracę poważnie. Szybko znalazł również wspólny język z pozostałymi dżentelmenami, strzegącymi majątku leszczyńskiej cukrowni. Praca w cukrowni odbywała się w systemie zmianowym, jeden „dyżur” trwał 24 godziny. Do pracy dojeżdżał własnym maluchem. W tych podróżach często towarzyszył mu kolega, mieszkający również w Pilawicach.
Ostatni dzień 1997 roku przypadał w środę. Tego dnia Krzysztof rozpoczął pracę o godzinie 8 rano i zgodnie z harmonogramem miał zakończyć swoją zmianę w noworoczny poranek, już w 1998 r. Możemy się domyślać, że dla młodego i towarzyskiego człowieka taka perspektywa nie była witana z radością, jednak – jak ujął to niedawno bohater jednego z kanałów na YouTube – „co zrobisz? nic nie zrobisz…”. Do podobnych konstatacyj doszedł zapewne również Krzysztof i wczesnym rankiem 31 grudnia 1997 r. pojawił się w pracy. Dyżur mijał spokojnie i nic nie wskazywało na to, że akurat tą zmianę wszyscy zapamiętają na długo. O 15:35 zaszło słońce i każdy, kto miał jakieś sylwestrowe plany, zaczął się do nich przygotowywać.
W dyżurce strażników cukrowni również dał się wieczorem wyczuć ten klimat i panowie postanowili uczcić nieco kończący się rok. Jak się zapewne Państwo domyślają, sięgnęli po alkohol. W błędzie jest jednak ten, kto oczyma duszy ujrzał już sylwestrową libację. Wypito tylko po kilka kieliszków. Nie było to oczywiście szczególnie odpowiedzialne zachowanie, ale z racji szczególnych, sylwestrowych okoliczności ciężko mieć do strażników pretensje.
Krzysztof jednak przeżywał szczególne katusze. W domu kolegi, z którym jeździł do pracy, odbywała się sylwestrowa impreza, a wśród jej uczestników była również jego dziewczyna – Ewa. Zaproponował więc kolegom, że „urwie się” z pracy na kilka kwadransów i odwiedzi Pilawice. Kompani nie sprzeciwiali się tej propozycji, również kierownik zmiany odniósł się ze zrozumieniem do pomysłu Krzysztofa. Miał on jednak wrócić do „Michałowa” kwadrans przed północą, aby w razie jakiegoś zagrożenia pomóc pozostałym strażnikom. Zaopatrzony w błogosławieństwo zwierzchnika, Woźnicki wsiadł do auta i pojechał do rodzinnej wioski. Było to ok. 22:15. Droga do Pilawic zajęła mu około pół godziny. Na miejscu pojawił się około 22.45. podczas pobytu na prywatce zachowywał się spokojnie, nie miał żadnych zatargów z jej uczestnikami, wprost przeciwnie, każdy chętnie zamienił z nim kilka słów. Na imprezie Krzysztof wypił też dwie 50-tki wódki, zabrał też półlitrową butelkę „wody ognistej” i szampana dla pozostałych strażników. Przed wyjściem złożył wszystkim życzenia i wyszedł z domu. Zgodnie z umową, około 23.20, ubrany w czarną kurtkę ochroniarską, ruszył w stronę Leszna, odprowadzony przez Ewę do samochodu.
Mija noc. Około 9 rano, 1 stycznia 1998 r. do domu w Pilawicach dociera drugi ze strażników. W jego domu odbywała się sylwestrowa prywatka. Budzi śpiących biesiadników, pyta o przyczynę, dla której Krzysztof nie wrócił w nocy do cukrowni. Wszyscy są zdziwieni, gdyż byli przekonani, że Nowy Rok Woźnicki witał już z kolegami z pracy. sprawdzono również w domu Krzysztofa, ale i tam nikt nie wiedział nic o jego losie. W tej sytuacji 2 stycznia, w piątek, powiadomiono Komendę Rejonową Policji w Sochaczewie i zaginięciu dziewiętnastolatka.
Tego samego dnia, we wsi Podrochale, 2 kilometry od Pilawic, znaleziono czerwonego malucha, należącego do Krzysztofa. Było to około godziny 12. Samochód miał uszkodzony prawy bok i rozbitą tylną szybę. Samochód został też okradziony, brakowało bowiem kół i akumulatora. Policja odnalazła jednak świadków, którzy zeznali, że w Nowy Rok, przez cały dzień, samochód Krzysztofa stał we wsi Gawartowa Wola. Maluch miał włączone światła i był otwarty. Miał jednak i szyby i opony. Podczas oględzin w samochodzie ujawniono ślady wymiotów. Sochaczewscy policjanci ustalili też, że do wypadku doszło najprawdopodobniej we wsi Szczytno. Na betonowym słupie znaleziono bowiem elementy karoserii malucha Woźnickiego.
Dokonanie tych ustaleń nie przyniosło jednak odpowiedzi na najważniejsze pytanie – gdzie jest Krzysztof? Rodzina zaginionego prowadziła poszukiwania na własną rękę, zwróciła się też o pomoc do jasnowidza. Ten nakazał przeszukanie jednego z okolicznych stawów, lecz nie znaleziono w nim nic, co pozwoliłoby na ustalenie losu Krzysztofa Woźnickiego.
Funkcjonariusze z rejonowej, a następnie powiatowej komendy w Sochaczewie przeprowadzili liczne czynności operacyjne, bezskutecznie. Historię tajemniczego zaginięcia leszczyńskiego ochroniarza przedstawiono również w „Telewizyjnym Biurze Śledczym” – na miejscach zdarzeń pojawił się w lipcu 1999 r. sam Bronisław Cieślak i z jego udziałem przygotowano rekonstrukcję zdarzeń. Niestety, bez większych rezultatów…
Tak było przez kolejne trzy i pół roku. Środa, 5 września 2001 r. była kolejnym dniem remontu komina w leszczyńskiej cukrowni „Michałów”. W tzw. czopuchu komina, tzn. podziemnym korytarzy, łączącym piec z kominem, ujawniono przysypane popiołem zwłoki nieznanego mężczyzny, znajdujące się w stanie daleko posuniętego rozkładu. Zwłoki ubrane były w kurtkę pracownika ochrony cukrowni, w kieszeni zaś znajdowały się klucze do samochodu Fiat 126 p. Od razu powiązano więc znalezione ciało ze sprawą zaginięcia Krzysztofa Woźnickiego.
W wyniku przeprowadzonych oględzin miejsca ujawnienia zwłok ustalono, że czopuch komina miał kształt tunelu, o długości 330 cm, szerokości 180 cm i wysokości 80 cm. Znajdował się pod zamykanym klapą włazem, usytuowanym między halą produkcyjną a kominem. Jego zadaniem było doprowadzanie tzw. pyłów eksploatacyjnych do komina. Zwłoki znajdowały się przy ujściu czopucha do komina.
W dniu 7 września 2001 r. przeprowadzono w Zakładzie Medycyny Sądowej oględziny i sekcję zwłok. Biegły anatomopatolog orzekł, że okres zalegania zwłok w czopuchu komina odpowiada mniej więcej okresowi, który minął od daty zaginięcia Krzysztofa Woźnickiego. Przeprowadzone badania DNA pozwoliły na przyjęcie, że to właśnie jego zwłoki ujawniono w leszczyńskiej cukrowni.
Pozostało jednak pytanie o przebieg wydarzeń z sylwestrowej nocy oraz o sprawców tej drastycznej zbrodni. W toku śledztwa, prowadzonego przez funkcjonariuszy Komendy Powiatowej Policji Warszawa – Zachód pod nadzorem grodziskiej Prokuratury przesłuchano wszystkich uczestników sylwestrowej prywatki oraz zmianę, która pracowała feralnej nocy wraz z Krzysztofem. Niestety, ich zeznania nie wniosły do śledztwa nic szczególnie frapującego. Ustalono jedynie, że Krzysztof nie był widziany na terenie cukrowni po swoim powrocie do Leszna. Na terenie fabryki nie działo się też nic niepokojącego.
Do materiałów śledztwa zaliczona została również opinia biegłego z dzieciny ogrzewnictwa, który stwierdził, że do wrzucenia ciała do czopucha nie była niezbędna interwencja obsługi pieca, mógł to zrobić każdy. Wskazał też, że zwłoki mogły przemieścić się wskutek przewietrzenia tunelu. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak to, że strażnik żył jeszcze w chwili, gdy wrzucano go do czopucha i próbował przemieścić się w kierunku odwrotnym niż rozgrzany piec, aż do chwili gdy stracił przytomność i zmarł. Należy podkreślić, że panujące w czopuchu temperatury oscylują około 250-300 stopni w skali Celsjusza.
Reasumując, 31 grudnia 1997 r. ok. 23:20 Krzysztof Woźnicki, odprowadzony przez swoją dziewczynę, wsiada do malucha i rozpoczyna powrót do pracy. We wsi Szczytno z nieznanych przyczyn traci panowanie nad pojazdem i uderza prawym bokiem w betonowy słup. To trudne do wyjaśnienia, ponieważ dziewiętnastolatek świetnie znał tą drogę, temperatury nie były wówczas niskie, a szosa sucha i czarna. Dlaczego zatem doszło do stłuczki? Czy był wówczas sam? Czyje wymiociny ujawniono w samochodzie?
Krzysztof mimo kraksy nie chciał zawieść szefa i kontynuował podróż do Leszna, jednak po przejechaniu kilku kilometrów pojazd odmówił posłuszeństwa. Było to w Gawartowej Woli. Tam – jak pamiętamy – samochód stał cały dzień, dopiero wieczorem ktoś przeprowadził go do Podrochal i okradł. Kim był ten „uczynny” szofer? Czy ma on jakiś związek ze śmiercią Krzysztofa? W jaki sposób Woźnicki dostał się do Leszna?
W 2002 r. ekipa „Telewizyjnego Biura Śledczego” powróciła do Leszna. Kolejny prowadzący – Karol Małcużyński. Było to już po częściowym wyjaśnieniu zagadki zaginięcia Krzysztofa. W publikacji przyjęto hipotezę, że Krzysztof w jakiś sposób dostał się do Leszna, a na terenie cukrowni był świadkiem próby włamania, w wyniku której został zamordowany. Czy rzeczywiście tak było? Tego nie wiemy.
Postanowieniem z 2 czerwca 2005 r. umorzono śledztwo w tej sprawie. Karalność zbrodni upłynie 1 stycznia 2038 r.
Sprawa 2Ds 1186/01 Prokuratury Rejonowej w Grodzisku Mazowieckim.
Za pomoc w przygotowaniu niniejszej publikacji Prokuraturze Rejonowej w Grodzisku Mazowieckim.
Hubert R. Kordos
„Bez przedawnienia„